Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/83

Ta strona została przepisana.

ki, kawałki drutu. Bywało tego nieraz po 10 — 20 sztuk dziennie. W ciągu jednego tygodnia — jak świadczyły późniejsze akty, gdy w sprawę tę zmuszoną była wmieszać się miejscowa prokuratorja — ten deszcz żelaztwa i stali urósł do stu przedmiotów.
Nie ulegało kwestji, że pochodzą z żołądka — tak oblepione były ową kleistą masą, pomieszaną z żółcią. Estetyczna dziecina wprawdzie odpędzała energicznie od siebie nawet najbliższych, kiedy zbierało się jej na wymioty — nie chciała zresztą udręczać widokiem swych mąk matki, odchodzącej niemal od zmysłów z rozpaczy. Ale wystarczało, żeby przyjęta pielęgniarka wyszła na chwilę z pokoju, odwróciła się na moment, aby wziąć lekarstwo — następował atak wymiotów. W misce, którą niejednokrotnie badał zdumiony niepojętemi symptomatami choroby, sam doktór praw — okazywały się na dnie żółtawego osadu owe tajemnicze szpilki, gwoździe, druty. Lekarze nie obserwowali samego napadu wymiotów; zachodzili w głowę, gubiąc się w domysłach co do pochodzenia żelaztwa, którego — jak przysięgali rodzice — nie było w tym rodzaju i gatunku, oraz w tej ilości, w całym domu; podejrzewali pielęgniarkę o jakiś figiel, poddawali ją kilkakrotnie rewizjom, zawsze daremnym; ale nawet pozostawiona sam na sam dziecina zwracała z resztkami jadła ów niesamowity ekstrakt żołądka. Szpilki, gwoździe, druty stanowiły zatem jakąś niesamowitą przeróbkę materji — dziw, iż o wysokim poziomie technicznym — albo „tkwiły w organiźmie dziedzicznie“, bo nawet i na tę hipotezę zdobywał się wypadkowo jakiś oryginalny umysł lekarski z powag, uczestniczących w konsyljum przy łożu niezwykłej pacjentki. Albowiem mogło się przecie zdarzyć, że jakaś prababka ma-