Mówił to, nie spoglądając żonie w oczy. Przewidywał opór.
W istocie klasnęła w dłonie zdziwiona i przerażona tą jego decyzją.
— Ależ... to żyd!
Właściwie pani Tschudi niemal nie widziała żydów. Nie napotykała ich w mieście Glarus — bodaj nie zamieszkiwali tutaj lub kryli się na przedmieściu. W Alzacji, w miasteczkach nadreńskich, ledwo prześlizgnął się jej wzrok po tycK postaciach, jeszcze zamkniętych w ghetto, ukazujących się w biały dzień jeno na targowiskach. Ale ich długie brody, surowe twarze, zgięte postaci, migocące chytrym blaskiem oczy — ich futrzane czapy, ciemne opończe, strój odrębny od innych „ludzkich szat“, nadto z musu znaczony żółtą łatą, symbolem wzgardy otoczenia aryjskiego, — wszystko to natchnęło ją niechęcią dla tego dziwacznego ludu, pogrążonego w modłach i handlu pieniędzmi — ludu, o którego obyczajach i nałogach rozchodziła się w jej kołach najgorsza opinja.
— Cóż z tego, że żyd?! — odparł wolnomyślny Tschudi. Jabym i djabła wezwał, żeby tylko pomógł naszej małej.
— Ruodeli, bluźnisz!... Twoje bluźnierstwo może rozgniewać w niebie patrona naszej małej — ostrzegła go surowo.
Przysiadł się do niej — ujął jej dłonie z pieszczotą, o której dawno zapomniał sam i z której brakiem pogodziła się i ona, oddawszy go bez zazdrości jego księgom i pergaminom — przemówił jej do rozumu.
— Jesteś nierozsądna, Mizzi. Doktór Gottlieb nie jest bylejakim żydkiem. Aptekarz rozpowiadał o nim
Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/86
Ta strona została przepisana.