Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/96

Ta strona została przepisana.

wy! Pan nie ma do czynienia z żydowskiem dzieckiem! — odparła zgorszona niewiasta, hamując ostrzejszą reakcję.
Dr. Gottlieb był na tyle taktowny, że uśmiechnął się i poklepał panią domu po plecach ze słowami: „No! no! z tem poczekamy — słucham dalej“.
Potem coś podrywało panią Tschudi z krzesła, gdy na każdy nowy szczegół jej opowieści doktór tylko cmokał wargami i powtarzał, zacierając ręce: „W porządku!... bardzo dobrze!“
— Jakto, co jest w porządku? — co dobrze?! — wtrącił zdziwiony Tschudi — że moja córka ma szpilki i gwoździe w brzuchu, to jest w porządku, to dobrze?
Lekarz uśmiechnął się wyrozumiale:
„Nie!... ale to jest ładny obraz choroby... To bywa! to się zdarza... to później przechodzi.“
Te słowa wyrzeczone jeszcze przed djagnozą — natchnęły otuchą serca rodziców. Jeżeli to „bywa“ i „zdarza się zatem choroba musiała być znaną, cudownemu lekarzowi i musiał on mieć w zapasie jakiś środek na nią, jeżeli tak zapewniał, że „przejdzie“.
Oględziny dziecka nie trwały długo. Chora nie pozwalała się dotykać: gdziekolwiek dotknął ciałka lekarz, krzyczała w niebogłosy: „boli!” Aż czuła matka zaproponowała: „czy nie możnaby bez oględzin“, na co lekarz spojrzał na nią zagadkowo z ponad okularów i mruknął: „Można, pani dobrodziejko!“
Spróbował egzaminować pacjentkę krzyżowemi pytaniami, ale dziecko robiło wystraszone miny i zacięło się w milczeniu. Powstał i rzekł: „No! już wiem wszystko!... Wyraz okrutnej trwogi wyjrzał z oczu Miggeli,