Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/97

Ta strona została przepisana.

ale po chwili opanowała przestrach i pokazała lekarzowi język: „Pan nic nie wie! pan wie figę malowaną!“
Tedy doktór wyszedł z rodzicami do gabinetu, w którym znalazł się gość, aptekarz, przybyły celem dowiedzenia Się, jaką djagnozę postawił rekomendowany przez niego lekarz.
Uczciwie mówiąc — rzekł Gottlieb — ta wasza mała spryciarka (spryt widzę w jej oczach) ma słuszność: jeszcze nic nie wiem. Uczciwie mówiąc — (ja zawsze mówię uczciwie) — choć obraz choroby jest piękny... w całem słowa znaczeniu piękny, nie można powiedzieć, żeby się już coś podobnego zdarzyło.
Obejrzał ponownie zgromadzone przez ojca na stole objekty, wydobyte z wydzielin żołądka Miggeli:
Takie gwoździe! taka ilość szpilek — w żołądku dziecka — to jest... cud!
— Pan doktór nie wierzy w cuda? spyta Tschudi.
— Owszem... owszem... cuda bywały: np. wieloryb Jonasza. Ale przedewszystkiem pan Bóg pozwalał sobie na cuda... już bardzo dawno; w epoce biblijnej. A powtóre: że wieloryb miał w żołądku Jonasza, to jest zrozumiałe, ale żeby Jonasz połknął żywego wieloryba, tego nawet Wszechmocny nie mógł uczynić.
— Brawo! — rzekł aptekarz.
Pani Tschudi popatrzyła na aptekarza z lekceważeniem, na lekarza niechętnie, i zauważyła:
— Szpilki to nie wieloryb! Wiem... wiem... ale taka ilość żelastwa w żołądku małej — to jest nieprawdopodobne.
Zirytowała się — nie baczyła na upominającą o szacunek dla lekarza mimikę męża i rzekła: