Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/98

Ta strona została przepisana.

— Pan doktór mówi: „nieprawdopodobne“, — a tu jest fakt.
Gottlieb popsztykał palcami, pocmokał językiem i rzekł:
— Ja bym to sam chciał widzieć.
— Co widzieć?
— Jak ona... wymiotuje.
Pani Tschudi wpadła w złość:
— Co pan myśli sobie?!... Sami pakujemy gwoździe i szpilki do wymiotów? — co?!
— Ja tego nie powiadam... Ja tylko mówię: ktoś pakuje... A kto — nie wiem.
Racjonalizm żydowskiego lekarza, odskakujący dziwnie zarówno od cudowności bajek talmudycznej Hagady, jak i od łatwowierności powszechnej aryjskiego otoczą, uraził Tschudiego, aczkolwiek ten ostatni nie należał wcale do najprzesądniejszych ludzi swej epoki.
— Zwracam uwagę pańską, doktorze, że śród tych przedmiotów są takie, których nie widziałem uprzednio nigdy, ot, np. ten gwoździk z posrebrzaną główką...
Doktór obejrzał przedmiot pod światło:
— Ja widziałem takie.
— W każdym razie to wyrób nie tutejszy.
— Przypuśćmy... Ale czy pan zapewnia, że niema pan wogóle szpilek i gwoździ w domu?
— Pan pyta, czy dziecko nie mogło ich połknąć przypadkowo... podczas naszej nieobecności?
— Przypuśćmy! — odparł zagadkowo lekarz. Niech będzie i tak!
— A więc słowem naszem możemy zaręczyć, ja i matka, że takich gwoździ, takiej ilości szpilek, takich