Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/99

Ta strona została przepisana.

śrubek, nie mieliśmy nigdy ani ja, ani moja małżonka.
— Dobrze!... mógł je mieć kto inny. Przypuszczam więc, że dzieciak wziął je poza domem...
— Nigdzie w sąsiedztwie niema fabryki gwoździ. A wogóle, powtarzam, panie doktorze, że takich gwoździ z główkami posrebrzanemi w naszym kantonie nikt nie fabrykuje... I tu tkwi właśnie zagadka!
— Hm... to jest zagadka — nawet dla mnie! Wyleczyłem pewnego wielkiego księcia... Miał żabę w żołądku żabę... wmówioną!
— To co innego... te gwoździe nie są wmówione. Leżą na stole, panie doktorze!
— Ale... nie w żołądku!
Lekarz spoglądał zukosa na doktorostwo, poczem przeniósł spojrzenie na aptekarza i tylko w oczach tego ostatniego wyczytał jakąś zdolność orjentowania się w zagadkowej sprawie.
A była to w istocie zagadka tak wielka, że dr. Gottlieb sam poddał się jej urokowi i zapomniał, iż właściwie powinienby zaimponować swoją wiedzą, lub choćby blagą, rodzicom pacjentki, skoro posiadał odnośną sławę i skoro wziął zgóry honorarjum. Teraz przypomniał sobie o tym musie rzemiosła i naraz rozgadał się szeroko:
— Pozostawmy diagnozę na boku i zajmijmy się terapją... Proszę o arkusz papieru... Będę pisał — dobrze, że jest tu pan aptekarz — on to wszystko, co zalecę, zaraz przygotuje dla małej.
Pisał receptę i kombinował równocześnie:
„Gdyby to było ukąszenie od węża, to zaleciłbym balsam, gdyby śledziona była w nieporządku, pomogłyby pijawki suszone, a że chodzi o chorobę brzuszną to za-