szczęśliwa uciekła... Jechała w strachu tak prędko, że nie zatrzymała się tam, gdzie są sądy przysięgłych. Nie wiedziała biedna, że postawi kiedyś was, zmuszonych motywować swój wyrok, w ciężkiej rozterce pomiędzy głosem serca a literą prawa i że miejsce rozstrzygać będzie o ciężarze jej losów. Nie wiedziała, że wypadnie jej kiedyś stanąć przed obliczem koronnego sądu...
„Ale prześladowało ją prawo natury... W łonie swojem niosła płód chwilowej... cudzej rozkoszy. Pewnego dnia łono jej zadrgało nowem życiem!“
Podsądna głową opadła na ławkę. Wstrząsał nią płacz histeryczny, śród publiczności słychać było tłumione łkania. Prezes ze współczuciem zwrócił się do adwokata, prosząc, aby zapytał, czy podsądna nie życzy sobie przerwania obrad.
Starzec, siedzący na ławie podsądnych, nachylił się nad swoją sąsiadką, coś szepnął jej do ucha — poczem powstał i mocnym głosem oświadczył:
— „Nie!“
Płacz ustał.
Adwokat, na którego twarz wybiły rumieńce płomienne, odetchnął głęboko, jakgdyby mocy nabrał w piersi wraz z powietrzem — i teraz głosem podniesionym jął mówić. Unosiła go fala potężnego uczucia...
„Więc miała zostać matką! Tak chciała natura! Natura — powiada pan prokurator — rozkazywała jej pokochać instynktem macierzyńskim płód swojego łona. Ale co w tem dziecku było jej własne?!... Jej własnem była tylko hańba, tylko wstyd sponiewieranego dziewictwa, tylko męka ukradzionej rozkoszy!... Reszta była straszliwie jej obcą... reszta była pijanym oddechem rozpusty, plugawemi palcami zbrodni, krwią złoczyńcy, która zatruła jej łono!
Strona:Leo Belmont - Zbrodniarze.djvu/4
Ta strona została uwierzytelniona.
— 4 —