przekonałem się, że niema między niemi ani jednego, któremu chciałbym coś powiedzieć, lub od którego pragnąłbym coś usłyszeć. Wróciłem i w ciemności rzuciłem się na łóżko, nie zdejmując odzieży – i naraz poczułem, że jakiś ogromny robak niezadowolenia pełza po mojej duszy, spostrzegłem, że w ciemnych kątach pokoju ukazuje się ziewająca bezzębnemi usty twarz nudy, usłyszałem wewnętrzny głos, który szeptał nademną szyderczo: „oto skończył się dzisiaj trzydziesty rok twojego życia. Czy zebrałeś dość jasnych wspomnień, aby opromienić niemi swoją przeszłość? Czy zawinąłeś do jakiejś upragnionej przystani w teraźniejszości? Czy na horyzoncie przyszłości spostrzegasz jakiś cel, co cię mami i pociąga?.. Nic... nic... i jeszcze raz nic!“ Zerwałem się z łóżka, zapaliłem lampę i wziąłem książkę do ręki. Ale pomiędzy mojemi oczami a wierszami drukowanych stronic ciągle znajdowała się myśl moja, nie ta oderwana myśl, którą tak pokochałem, ale ta natrętna, uporczywa myśl, przykuwająca do ziemi. Czytałem machinalnie, nie mogąc skupić uwagi, nie rozumiejąc nic zupełnie. Wówczas powiedziałem sobie, że gdy nie można uciec od swojej myśli, to najlepiej oddać się jej zupełnie. Przetrawię ją, rozwinę, wypełnię, a gdy nabrzmieje bólem, sama pęknie, jak wrzód. A gdyby ją tak wyrzucić na papier? – pomyślałem sobie. Pisać o sobie – to zawsze mniej męczące, niż tylko myśleć o sobie. Skrzypienie pióra, szelest papieru, rysowanie czarnych literek, konieczność dobierania słów dla wyrażenia swoich uczuć, zabawianie się w stylistykę – wszystko to rozerwać może
Strona:Leo Belmont - Zmora życia.djvu/13
Ta strona została przepisana.