Strona:Leo Lipski - Dzień i noc.djvu/17

Ta strona została uwierzytelniona.

czterdziesta, czterdziesta pierwsza;
czterdziesta druga: olbrzymi, rzuca się na mnie, gryzie podeszwę, kaftan, prawdopodobnie symulant, podnoszę się;
czterdziesta trzecia;
czterdziesta czwarta: mijam nieruchome źrenice, jeszcze raz, nieruchome, zakrywam, odkrywam, nieruchome, wystąp;
czterdziesta piąta, czterdziesta szósta;
czterdziesta siódma: opuchnięte nogi jak ciasto, wyżej też, wystąp...
W końcu dojechałem do siedemdziesiątej czwartej.
O jednym wiedziałem, że leży.
— A drugi?
Siedzi na dolnej pryczy. Członek przybity grubym gwoździem do nar. Wcale nie udaje, że boli. Krwi nie ma. Idę do telefonu.
— Grisza, będziesz musiał wstać. Do karceru. Jeden gość przybił sobie tego do nar.
Podpisuję. Ci których zwolniłem idą do lekarza pod konwojem. Tamten w kaftanie na psychiatryczny. Elektryczno-dębowe drzwi otwierają się. W tej chwili cztery sygnały świetlne. Do pracy.
Jeszcze 10 minut. Zwalam się na śnieg. Całe zmęczenie skoczyło na mnie jak pies i przygniotło mnie. Teraz jestem całkiem bezsilny, wypluty. Oni by chcieli żebym zwolnił cały obóz, 70 tysięcy ludzi. Chcieliby mnie dostać do spec-kolony. Nie. Chcieliby, aby każdy z osobna był jakimś cudem zwolniony. Przynajmniej na dziś. Nie troszczą się o resztę. Podnoszę się ze śniegu. Tutaj jest nienaruszony, błyszczący jak jedwab. O sto metrów dalej są już druty kolczaste i wyżki. Słychać z daleka orkiestrę. Orkiestra gra. Na takim zimnie. No — no. Poprawiam kitel, robię kilometr i jeszcze pół.
Defilada. Na podium stoję ja, jako przedstawiciel sanczaści, zastępca komendanta obozu, ktoś z rachunkowości, czy ja wiem jak się to nazywa. Orkiestra gra