Strona:Leo Lipski - Dzień i noc.djvu/30

Ta strona została uwierzytelniona.

Ona ma 22 lata, chłopięce włosy i zdziwione usta. Podaję prezent. Właściwie nie wiem po co przyszedłem.
— Wania kazał cię pozdrowić. I odwiedzić. I prosił spytać, czy go jeszcze lubisz.
— Lubienie... Serca nikt nie zmieni. Mnie dobrze bez niego. Za to dziękuję. Czy ty wiesz, że mamy dostać nowe koszule? Będzie taka błękitna...
— Mnie pożyczysz na szalik, dobrze? — wysunęła się jakaś głowa z klitki. Całkiem młoda.
— Wania będzie się bardzo martwił. Co mam mu powiedzieć?
— Że... że skończyło się samo.
— Nie chcesz wrócić do nas?
— Nie... Robota była dobra... Ale nie. Bo wszystko zaczęłoby się od nowa. Nie, zresztą ja będę pracować w kuchni.
Tkwił za tym jeden szewc z Polski. Szewc to była figura. Dwieście kilometrów jeżdżono do niego.
— A więc?
Nie chciało mi się wychodzić.
— Zostań jeszcze.
Różowe światło. Wycinanki w oknach. I kobiety, przeglądające się w szybach. I kobiety, myjące się w balii. Wysuwają się głowy z papierowych zasłon, z rolet przeźroczystych, żółtych (atebryna), niebieskich (błękit metylowy), zielonych (brylant gruen) i czerwonych, które jest trudno zdobyć (czerwona asseptyna). I wstążki. Jak na jarmarku. Tylko kobiety. Myją się. Przebierają. Oczekują kochanków, kochanków możnych, którzy je zwalniają od pracy. Zamykam oczy. Pomału otwieram. Jestem chłonny jak gąbka. Wszystkimi porami — wchłaniam.
— A jaki to jest płaszcz,
— Szynel polski.
— Dowiozłeś go tu.
— Dowiozłem.
Wywołuje zawsze zainteresowanie.