— No dzieci, muszę już iść.
Wyszedłem. Dałem pajdkę chleba wartownikowi. Był inwalidą i Kałmukiem. Miał inne zainteresowania. Nie kobiety. Wracałem przez szary świat. Pozbawiony koloru i wpadnięty. Starałem się nie myśleć o papużkach.
Wróciłem na przerwę. Grisza z gorączką. Bandaże porozrzucane. Nieład. Pusto. Tylko telepie się stara Aleksiewna Pietrowna. Lekarka. Grisza jest chłopek-roztropek. Siadam obok niego. Leży na tapczanie, gdzie leżą chorzy.
— No i jak?
— Jak się nażrę, to mi będzie lepiej. Idź do kucharza dziewiątego, tego z jednym okiem, i powiesz mu, że ja, Grisza, leżę chory. I ty się przy tym pożywisz. Idź mołod’iec. A jak nie, to tu zdechnę. Tylko żarcie pomaga.
Kuchnia dziewiąta jest blisko. Wchodzę i szukam szefa. Jest. Świdruje mnie jednym okiem. Tracę rezonans. Jeszcze bardziej świdruje. Mówię mu:
— Griszka chory...
— Co?
Udaje, że głuchy. To mu sprawia przyjemność. Podchodzę bliżej:
— Griszka chory...
— Coś tu tak, ale nie tak.
Jeszcze się bardziej zmieszałem.
— Coś tu tak, ale nie...
Podniósł swoją białą myckę i odkrył łysinę ogromnych rozmiarów, z myszką. Potem usiadł i ukazuje to wnętrze, to górę swojej dłoni. Wyraża w ten sposób wątpliwość. Ja po raz trzeci:
— Griszka chory, może jakieś jadło.
Odsunął mnie od siebie.
— Przecież nie jestem głuchy. Słyszałem. Słyszałem. A to się coś wykombinuje.
I dał mi puszkę z mięsem. I makaron kazał zagrzać.
Strona:Leo Lipski - Dzień i noc.djvu/31
Ta strona została uwierzytelniona.