Strona:Leo Lipski - Dzień i noc.djvu/32

Ta strona została uwierzytelniona.

— Na. Griszce polepszenia.
Robi kiks.
Patelnia z makaronem o średnicy metra. Puszkę czuję w kieszeni. Makaron tłusty, przyrumieniony. Griszkę poderwało. Lancetem otwiera puszkę. I całą patelnię. Mruczy, jak niedźwiedź. Kicha. Kaszle. I dalej mruczy. Jak dotarł do połowy patelni, to zamyślił się:
— Tak to, tak.
I ze smutkiem w oczach zaczął dalej. To oznaczało, że dla mnie nic nie zostanie. W sterylizatorze ugotowałem ziemniaki. Okrasiłem tranem. Sól mam zawsze przy sobie. I jadłem. Grisza spojrzał na mnie i wykrztusił:
— No, przecież.
Skończył jeść i musiałem nosić patelnię z powrotem. Griszka odwrócił się do ściany i śpi. Sanitariusze sprzątają. Myją podłogi. Podnoszą bandaże z ziemi. Zamykają pudełka. Zakorkowują flaszki. Jeden, patrząc na mnie, pije ferrum pomatum.
— Dobre, słodkie, jak wino — mówi.
Grisza nagle odwraca się, spogląda jednym okiem, potem buch, śpi.
— Dość, mordo — mówię.
Przestał, popatrzył na mnie:
— Ja na woli elektrotechnik — powiada.
Szoruje podłogę.
— Ja na woli elek...
— To co z tego?
Wybucha śmiechem.
— Zgadnij na ile mnie zasądzili? Zgadnij. Za dwa i pół metra drutu. A ja jeszcze dołożyłem swojego metra.
Poza tym przewraca gałami.
— Wiesz, ile ja metrów nakradłem?
Oblicza, oblicza.
— Trzy kilometry, może cztery. Sam nie wiem.
I szoruje podłogę.