Strona:Leo Lipski - Dzień i noc.djvu/40

Ta strona została uwierzytelniona.

I już nie udaje. Patrzy w powałę. W milczeniu Pietia cedzi denaturat. Przez pięć sączków. Czas się wlecze. Wraca Grisza:
— Będzie za pół godziny.
Spirytus kapie, kapie. Nikt nic nie mówi. Wania patrzy w powałę. Grisza kładzie się na podłodze. Ja też. Pod głową fufajki. Grisza wstaje, wychodzi do kuchni. Spirytus kapie. Wania patrzy w powałę. Jakby czegoś szukał. Wania:
— Ile tego będzie?
Z drugiego pokoju:
— Jakie trzy litry.
I znów cisza. Wchodzi Grisza. Niesie kartoflane łatki i konserwę mięsną. Zrywamy się wszyscy. Trącamy się. Jemy z patelni. Popijamy spirytusem. Trzeba umieć pić spirytus. To jest łatwo. Przed wypiciem robi się wdech. Wania pije, że aż strach. Z szklanki. I żre. My też żremy. Wania, zwracając się do mnie:
— Jaka szkoda, żeś ty Żyd.
Żre dalej.
— Aleksiej nie-Żyd, a drań, Stepan nie-Żyd, a do d..y, Sieroża nie-Żyd, a drań, Kossowski nie-Żyd, a drań, tylu, tylu jest drani.
Żre dalej. Wania, z pijacką czułością:
— A ty jesteś Żyd, Żyd, pomyśleć tylko, o Boże...
Kiwa głową i wzdycha. Pietia ośmiela się, pod wódką:
— Ja raz wykończyłem jednego parcha...
— Milczeć. On jest przecież trochę Żyd. Zresztą, to mnie nie obchodzi. Pożyczasz mi granatowy płaszcz?
— Tak, już mówiłem.
— Idę do babskiego.
— Zamknięty w nocy — mówi Grisza.
— Nic nie szkodzi przelezę przez druty.
— Druty bardzo wysokie.
— Przelezę. Zresztą, co wam do tego?
Żre dalej, popija spirytusem. Wania.