Śnieg padał. Znaleźli duży balon sylwestrowy na środku pustej jezdni. Usiedli po obu stronach balonu i pocałowali się ponad nim. Balon chodził za nimi jak pies.
Była druga w nocy. Szli łagodnie i lekko pijani. I balon za nimi jak pies. Biegł za nimi również hałas kawiarni, lecz oni byli poza nim. Znajdowali się we własnym oszołomieniu: ty i ja. Nie było między nimi napięcia, on trzymał ją pod rękę, a raczej trzymał futro, które było przyjemne w dotyku.
Coraz to bardziej oddalali się od śródmieścia. Zamknięte są bramy domów i zgaszone światła. On mówi:
— Gdy napiszę opowieść, która mi teraz dojrzała w głowie, zrobię ci z niej prezent sylwestrowy.
Podarował jej piżamę, która się jemu podobała, kajdanki-bransoletkę, która się jemu podobała, mały kwiat z kości słoniowej. Ona jemu — swoją fotografię.
Więc padał śnieg. Nad wszystkimi wirował śnieg i ostre, podobne do cięcia, wrażenie: nigdy więcej. Nigdy więcej. Never more.
— Co do mnie mówisz? — pyta. — Co „nigdy więcej”?
Ona myśli: