Wszedł na salę operacyjną bez słowa, jakby jeszcze spał. Podszedł do stołu i — nie patrząc na pole operacyjne — ujął delikatnie jelita. Wyciągnął wyrostek i szepnął do Zawadzkiego:
— Ma pan.
Potem pomału ściągnął rękawiczkę i wyszedł, chwiejąc się.
— Chcę stąd iść — powiedziała Ewa.
Na korytarzu z cichym sykiem jechał wózek, taki, na jakim do salonu wjeżdża herbata; tylko o wiele dłuższy. Pchał go sanitariusz. Leżała na nim młoda kobieta z zakrytą twarzą, i jej włosy ciągnęły się aż do ziemi. Była mało ubrana: trup.
— Stój pan — szepnął Emil.
Zdziwiony sanitariusz stanął.
— Podejdź.
Ewa podeszła jak lunatyczka. Stali we troje, ale tylko Emil patrzył na trupa.
— Popatrz.
Wskazał na wewnętrzną stronę ud, prawie u wejścia pochwy: „Ja kocham Emila” — było tu wytatuowane.
— Jedź pan — powiedział, ale sanitariusz nie odjeżdżał. Patrzał na wskazany napis.
Wyszli. Zostali wciągnięci w wiatr, który ciął w wirujące płatki śniegu.
Myślała:
— Życie jest rozwarte przy latach 15, 16, 17. Jest pełne możliwości. Możesz być tym i tym, albo tam i tam. Potem zaczyna się zwężać, jak stożek. (Niedawno właśnie uczyła się
Strona:Leo Lipski - Niespokojni.djvu/146
Ta strona została uwierzytelniona.