o stożku). Zostaje coraz mniej możliwości, szans. W końcu zostaje tylko jedna.
— Dziwny przypadek — powiedział poprzez wiatr Emil.
— Ja tak się boję śmierci, że chyba popełnię samobójstwo — powiedziała poprzez wiatr Ewa.
— Ja tak kocham życie, że...
I powiedział:
— Mała.
— To mi nie pomaga.
— Dziewczynko.
— To też nie.
— To ty pomóż mnie.
— W czym?
— W tym, że czuję się bardzo sam, gdy myślę, że pewnego dnia może się to wszystko skończyć.
Ona, która go zrozumiała zbyt wąsko:
— Ooo, tak. Ja czuję, że pewnego dnia wyrwę się stąd. Ile — myślisz — mogłabym zarabiać jako prostytutka? Żeby zarobić na podróż dokądkolwiek.
— Jesteś dziecko.
Jego duch unosił się znów ponad wichurą i miastem, a jego ciało szło, potykając się, po śniegu, i oddalało się od ciała Ewy. Wtem krzyknęła:
— Dokąd idziesz?
I:
— Co ci jest?
Wtedy jego duch runął z wysokości i ona całowała go ponad balonem, który chodził za nimi jak pies. (Przed kliniką czekał i marzł).
Całowała go na tle umierającej nocy.
Strona:Leo Lipski - Niespokojni.djvu/147
Ta strona została uwierzytelniona.