Strona:Leo Lipski - Niespokojni.djvu/156

Ta strona została uwierzytelniona.

rzucił się do nich jak biegacz na sto metrów. Zapamiętał rozbawiony wyraz oczu ojca, gdy docierał do nich.
Potem:
— Przepraszam cię.
— Czy coś się...?
— Mama umarła.
I przerzuciwszy ten ciężar na ojca — uciekł. Usłyszał jeszcze za sobą zawstydzony głos Filipa:
— Przepraszam kolegę na chwilę...
— Chodź — zawołał do Ewy.
Nie był na pogrzebie i nie pokazał się trzy dni w domu.
— Zobaczyłem jakąś lalkę, która miała być poprzednio moją mamą. Miała ranę w sercu. Ten idiota myślał, że to skrzep, i próbował operować. Ale prędzej kollaps pooperacyjny.
Pauza.
— Mnie się wydaje, że ona wyjechała. Nikt, ale to nikt, nie może sobie zdać sprawy z czyjejś śmierci. Zrozumieć i odczuć, że jakiegoś człowieka nie ma, nie że odjechał albo coś takiego, że go nie ma, że nie istnieje więcej, a poprzednio istniał — to nie jest możliwe. Ja to zapomnę. Ale nigdy żadnej śmierci nie zrozumiem.
Wtedy nie płakał. I Ewa była zazdrosna, że nie płakał.

Jakaś młoda matka wżerała się w policzki swego rocznego dziecka. Potem zaczęła je bić po tyłku i biła je długo. A potem tyłek całowała i jadła. Bachor wrzeszczał. Matka ciągle jadła tyłek. (Emil patrzył na to z przerażeniem). A potem wrzuciła bachora do wózka i zaczęła — jak gdyby nigdy nic — rozmawiać z sąsiadką. (Emil zaczerwienił się ze