Strona:Leo Lipski - Niespokojni.djvu/191

Ta strona została uwierzytelniona.

SOKRATES: — Ooo, rozmowa poważna... Powiedziałem już: bo nie umiem pisać.
PLATON: — Tego nie mówisz na serio, Sokratesie. (Po chwili.) Zapewne nie zaliczasz się do nieśmiertelnych?
SOKRATES: — Skąd taka myśl? Pewnie, że nie.
PLATON (kurcząc się): — Po twoim zgonie, oby nastąpił jak najpóźniej, będę w twoje usta wkładał słowa, których nie powiedziałeś nigdy.
SOKRATES: — Do stu kurtyzan, które nieczysto pachną! (Targa sobie brodę, żuje ją, targa znów.) Niech cię Hades pochłonie! O, dobra, dobra Ksantypo. (Pomału uspokaja się; potem ze słodką ironią) Powiedz mi, Platonie, wytłumacz, z jakich powodów spisujesz słowa, które powiedziałem? Czy po to, aby rozmowy nasze, gdy przechadzamy się wszyscy o zmierzchu, czy w nocy pośród drzew, gdy głowa kręci się i pali, a rozmowa szumi, jak najlepsze wino, i nurza się w winie, uczynić rzeczą odstręczającą? Czy też po to, aby gawędy nasze, prowadzone w takt leniwych i rytmicznych kroków, swobodnie jak piana, która się tworzy i znika na sennej wodzie, uczynić rzemiosłem ciężkim i trudnym?
PLATON milczy, SOKRATES, z zamkniętymi oczami kiwa głową na kształt wahadła.
SOKRATES: — Powiedz mi lepiej, Platonie, o czym plotkują na mieście, chociaż ty tak się nadajesz do tego jak... jak... Nie chcę cię obrażać, Platonie.“
Wtem weszła Ewa i usiadła na tapczanie. Nie przywitała się.
Chciał ją wziąć za rękę, ale ją cofnęła. Miała twarz niezwykle nieruchomą.
— Czy coś się stało?
— Chcę, abyś przyszedł do mnie.