Strona:Leo Lipski - Niespokojni.djvu/192

Ta strona została uwierzytelniona.

— Zostanę zjedzony przez twojego papę i ty też.
Uważał to raczej za życzenie, niż za propozycję.
— Mój ojciec będzie w sklepie.
— A mama?
— Mama jest u wariatów.
— Kucharka?
— Ma dziś wychodne.
— Liza?
— Wyślę ją do koleżanki.
— Więc ty to myślisz naprawdę? Mieszkańcy twojego domu mają przecież ogromne uszy i oczy.
— Nie pójdziemy zwykłą drogą. Do naszego domu jest też wejście od tyłu, od podwórka. Są drewniane schody prowadzące na... na rodzaj ganku. Tam wychodzą okna mojego pokoju.
— Więc będziemy włazić przez okno?
— Tak.
— To jest nieco głupawe.
Przestraszył się tego, co powiedział; przestraszył się i spocił. To ją musiało urazić, i trzeba będzie przynajmniej przez trzy dni tarzać się w prochu itd. Widział już tę męczącą perspektywę, ale jej punkt wrażliwości przesunął się niespodziewanie.
— Chcę, abyś przyszedł do mnie. Nie boisz się chyba, jeśli ja się nie boję?
Teraz ta cała historia wydała mu się dziwna i podejrzana. Poza tym odezwała się w nim ta strona, która była ciekawością i niesłychaną czułością równocześnie, chęcią zobaczenia i dotknięcia jej jeszcze jednej strony. Wyobrażał sobie, że pokój pachnie nią ostro jak klatki dzikich zwierząt w ogro-