cymi jak w kalejdoskopie apokryfami oraz wielowarstwowymi planami pociętej jak nożem akcji, uprzytomniamy sobie w pewnym momencie, głównie dzięki obecności prologu „Św. Paweł”, że oto grzebiemy wraz z nim w strzępach przeszłości, dotykając szczątków umarłego świata. Siedzę na dnie śmietnika — skarży się udręczony narrator. Bo rzeczywiście z tego żydowskiego świata nie ocalało nic: ani przedmioty, ani domy, ani ulice, ani ludzie. Pozostał on jeden, Leo — lalka z roztrzaskaną głową, rozbitek z wielkiej katastrofy, zawieszony już na zawsze pomiędzy istnieniem a niebytem. świadomy, że tylko w jego pamięci przetrwało to bujne, wspinające się z taką żarłocznością ku pełni życie najbliższych. Myśląc o tym, co się stało, nie umie uwolnić się od poczucia świętości, a zarazem obrzydzenia i trwogi. Spośród tych, którzy użyczyli swych cech bohaterom jego powieści nie uratował się bowiem prawie nikt. Trudno o bardziej przerażającą i budzącą instynktowny wstręt świadomość. Ostatecznie jest to spojrzenie w głąb gnijącego, egzekucyjnego rowu. Jem przeszłość — pisze Lipski — jak gdybym jadł własny kał, przeżuwam ją ciągle, na nowo i znów od początku. To jak łykanie śliny, gdy chce się pić.
Oto dramat strażnika zabitego świata, jedynego depozytariusza minionego istnienia uzdolnionej, wygłodniałej życia młodzieży, wykreślonej z list żywych jednym smagnięciem bicza historii. Nie ma nic bliższego niż świat młodości i dzieciństwa. Wszyscy wracamy do niego aż do końca swoich dni. Ale dla tych, którzy ocaleli z Holokaustu nie ma bardziej odległego archipelagu. Nie ma już fotografii, listów, pamiątek. Jest tylko rozwiewająca się z czasem pamięć. To czuwanie nad grobami. Wydrążonymi w pamięci, wykopanymi w powietrzu sztychami krematoryjnych kominów. Czuwanie w udręce przeświadczenia, że to wszystko na nic, bo jeśli świat może powołać do życia tak wielkie ludzkie piękno, tak silny głód życia i tak jasne, budzące się do życia talenty tylko po to, by następnego dnia strącić je w ogień i doły straceń, to nic już nie ma sensu. I jeśli ocalał z pogromu ten jeden, to już nigdy nie będzie spał spokojnie, nawiedzany przez głosy i obrazy dobiegające z przeszłości. Skazany na to, by je słyszeć i widzieć do końca, by je utrwalić i przenieść przez czas. Nie można tego wypluć — pisze Lipski. — (...) Chodzę po pokoju i udaję, że nie wiem, o co chodzi. Ale gdy widzę papier dostaję mdłości i słyszę, że jest we mnie cicho jak w trupiarni... (...) Zwierzę, któremu utkwiła strzała w grzbiecie tarza się, biega, ryczy, krew zalewa mu oczy; strzała tkwi. Nie ma ludzi i nikt nie wyciągnie strzały.
Strona:Leo Lipski - Niespokojni.djvu/219
Ta strona została uwierzytelniona.