Strona:Leo Lipski - Niespokojni.djvu/23

Ta strona została uwierzytelniona.

Po śniadaniu, mniej więcej o dziesiątej, Ela czekała w hallu i oglądała w lustrze swoją nową różową sukienkę. Szli najpierw przez las i plamy światła leżały na ziemi i ona szła przy nim, próbując dorównać mu kroku, poważna, niby dorosła.
— Czy widzisz te krowy tam?
— Tak.
— Jak one wyglądają?
— Jak gwiazdy.
— Hoooo. Jak gwiazdy... — i uśmiechnął się. Wtedy ona uśmiechnęła się też i otworzyło się małe kocie niebo i pokazało rząd równych zębów.
— Ja panu coś powiem. — W jej oczach ukazały się wesołe błyski. — Nim pan przyjechał, ja zawsze wiedziałam, z którego miasta są goście.
— Coo? W jaki sposób wiedziałaś?
— No, wiedziałam po prostu.
— Bez kartki meldunkowej?
— Bez.
— A czy ktoś jeszcze wie o tym?
— Buruburu, ten stary portier.
— I od mojego przyjazdu nie odgadujesz więcej?
— Nie.
Weszli do parku, w którym grała orkiestra, blady zdrojowy park. Spotkał tam Alinkę, córkę znanego logistyka, przyjaciela ojca.
Była duża, wyglądała jak niedźwiadek (zgrabny). Skończyła pierwszy rok chemii.
— Co robi twój papa? — zapytał, bo lubił go.
— Och, och! Nie wiem: mieszka w hotelu „Pod Różą”.