miasteczka. W końcu spotkał pewnego dancing-bubka i dowiedział się od niego, że Krystyna idzie po kolacji do kawiarni.
Podczas kolacji, w sali jadalnej, było cicho, bo jedzono kurczęta; to wymagało skupienia. Krystyna siedziała tyłem do Emila, ubrana w suknię w kwiaty, przez którą przeświecały ramiączka biustonosza.
Siedział przy stoliku ze starszą panią i młodym małżeństwem i mówił wielką ilość głupstw, większą niż zwykle. Pewna liczba mieszkańców pensjonatu uważała go za idiotę — sprawiało mu to przyjemność, gdyż był megalomanem.
Nie czekając na deser, zszedł wolno ze schodów. Ciepły wiatr gwizdał między jodłami, które chwiały się i trzeszczały w ciemności. Stanął pod drzewem, przed oczami miał oświetlony prostokąt: brama. Brunatny księżyc pełzał po zboczu. Cień przeciął oświetlony prostokąt. Krystyna. Podszedł do niej. Zapytała:
— Idziesz też do miasta?
— Czekam na ciebie.
— Na mnie? No, to odprowadź mnie.
Wziął ją pod rękę. Po chwili mruknął wyraźnie, z uporem, jak dziecko:
— Ja chcę...
— Czego chcesz?
— Ciebie chcę.
Zaśmiała się, szli na przełaj przez las, który huczał.
— ...dlatego, że on przyjechał — zawołała przez wiatr.
— Prawdopodobnie.
— Mój mały, wiesz chyba, że jesteś...
Strona:Leo Lipski - Niespokojni.djvu/34
Ta strona została uwierzytelniona.