Strona:Leo Lipski - Niespokojni.djvu/40

Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy grasz?
— Trochę.
— Co?
— Teraz ćwiczę mazurek Chopina.
— Mógłbyś zagrać?
Zagrał go. W punktach kulminacyjnych robił diminuenda, co było jego nowym odkryciem.
— Czy ja też mogę zagrać?
— Grasz?
— Tak.
Podszedł do fortepianu dziwnie miękko. Powiedział:
— Mazurek Cis-moll — i zagrał go tonem Edwina Fischera, rozpoczynającego fugę Bacha, całkiem prosto, egzotycznie, niemal wstrząsająco. Wtem otworzyły się drzwi i weszła matka Emila, mówiąc:
— Jak ładnie grasz dzisiaj. Co się...
Troje zaczerwienili się z całkiem różnych powodów.
— Pozwól, mamo, to jest mój kolega.
Potem kłótnie, przypominające sceny małżeńskie. Tylko na tematy teoretyczne. Wybuchała z nich wtedy nienawiść. Nie ukrywali jej, ale nie mogli odejść od siebie, aby nienawiść minęła. Nie widzieli, jak ją powstrzymać. Ona wciąż rosła, jak ziarno fakira, aż do punktu, kiedy w jednym z nich załamywała się, a wtedy równocześnie załamywała się i w drugim. Czasem (zdarzało się to bardzo rzadko), jeden z nich przełamywał pierścień nienawiści i uciekał z niejasnymi uczuciami, bo nie wiedział, czy odchodzi, jako pogniewany. Była to tylko gra przed tym drugim i sobą zarazem, komedia nieunikniona i podniecająca. I jeden szedł zazwyczaj tak wolno, żeby drugi mógł go dogonić. Wtedy następowała ulga tak głęboka, że

36