tego, że była już 730. Janek nie przyszedł na spotkanie pierwszy raz od trzech lat.
Postanowił iść do niego. Otworzyła mu pani, którą nazywali ciotką Emilią.
— Czy jest w domu?
— Nie, ale...
Nie słuchał jej.
W pokoju Janka kasztan wsadzał głowę przez okno. Było ciemno i nie zapalił światła. Zaledwie można było rozróżnić zarysy dzbanka i miski na wodę. Prawie całe miejsce zajmował długi fortepian, o którym Emil wiedział, że jest ciężki w uderzeniu. W kącie stało składane łóżko. Stołu nie było.
Była to godzina przedwieczorna, milcząca, nieruchoma. Kasztan zaczął z wolna wydzielać swój nocny zapach. Wsadził głowę między jego liście, i to mu przyniosło ulgę, bo męczył się bardzo.
Radio grało z daleka na pełnym głośniku łzawy szlagier, ohydnie sentymentalny. Otarł się — jak kot — o melodię, poniżającą dla niego; otarł się właśnie dlatego, że była poniżająca. (Jak kot ociera grzbiet o nogi albo krzesło.) Potem zanurzył się w nią całkiem.
Wtem poczuł, że coś się niedostrzegalnie zmieniło w nim albo poza nim. Obrócił się. Janek. Otarli się o siebie milcząco policzkami i Emil poczuł bardzo lekki zapach perfum. Usiedli razem na łóżku i oparli głowy o ścianę. Siedzieli tak i nie myśleli o niczym. Emil miał wrażenie, jakby go prąd czasu wyrzucił na brzeg i płynął dalej, omijając go, i on był poza czasem. Leżał na brzegu w spokoju, nie istniejąc wcale, w spokoju, który da się określić tylko przez wiele negacji. W końcu:
— Dlaczego nie przyszedłeś?
Strona:Leo Lipski - Niespokojni.djvu/42
Ta strona została uwierzytelniona.
38