Myślał o wspaniałych lokomotywach, które odjeżdżają. Potem usnął.
Gdy ojciec przyjechał z Paryża, zaprowadzono Emila do pewnego młodego docenta neurologa, który nie był głupi.
Lekarz rozmawiał najpierw z matką, a Emil siedział w poczekalni i miał tremę.
Czekanie przyprawiało go zawsze o lekki ból brzucha i potrzebę oddania moczu. Gdy pewien wujcio robił przed nim stracha i mrucząc zbliżał się powoli do niego, nie znosił tego zbliżania się. Podbiegał do tego, kogo się bał, aby już szybko był z tym koniec. I zrobiłby to samo, gdyby nawet wiedział, że to jest śmierć (zresztą w tym czasie uważał, że jest nieśmiertelny). Tu tkwiło źródełko jego przyszłej niemożności czekania, gdy umawiał się z kobietami, i przymus zbliżania się do tych, na które czekał.
Po chwili mama siedziała w poczekalni, a Emil na dużym fotelu przed panem o przezroczystych oczach i wąskich ustach. Pan trzymał papierosa pomiędzy długimi palcami i patrzył w okno.
— Czy wiesz, dlaczego cię mama tu przyprowadziła?
— Pan jest doktór i ja nie jestem chory.
— Nie jesteś chory. Ale czasem doktorzy pomagają dzieciom i matkom, gdy matki mówią, że dzieci nie są grzeczne i gdy dzieci nie umieją być grzeczne.
Neurolog zgasił papierosa.
— Nie chcesz chodzić do szkoły, prawda?
— Nie chcę.
— Czy bawisz się z chłopcami w parku?
— Czasem.
— Bawisz się w zbója i policjanta?
Strona:Leo Lipski - Niespokojni.djvu/50
Ta strona została uwierzytelniona.
46