Ponieważ chciał mieć brata, a był głęboko przeświadczony o przewrotności Pana Boga, mówił:
— Panie Boże, ja chcę, żeby była siostrzyczka. Nie brat. Panie Boże itd. — tak Go zaklinał i prosił. Potem zrobił w ścianie dziurę gwoździem na znak tego zdarzenia.
Cała ta historia nie obchodziłaby go teraz, gdyby nie musiał chodzić z boną tego małego i trzymać wózka ręką. To chodzenie na spacer było jeszcze nudniejsze niż siedzenie w domu. Nuda drążyła go, jak wiercenie zęba u dentysty, zjadała go i męczyła. Była w nim otchłań nudy i senności, niezaspokojonej, przerosłej samoobserwacji, która jak głodne zwierzę, szukała zdarzeń, aby je pożreć.
— Mamo, co ja będę robił? — gdy go ubierano w paletko.
— Pójdziesz się bawić.
— W co?
— W klasy... W co chcesz...
— Z kim? Ja nie lubię w klasy...
— A czego ty chcesz?
— Ja nie wiem, mnie się nudzi.
W szkole dostawał wymiotów, w domu chodził po pokojach, wykręcał się od robienia zadań, od lekcji gry na fortepianie, od lekcji francuskiego. Bolała go głowa i oczy. Czasem nalewał wody do wanny i robił okręty z papieru. Częściej bawił się w kolej, bo pociągi, które odjeżdżają, które zabierają ludzi, które znikają, były niepokojące i pociągające.
Gdy mały Staszek zostawał w domu i on miał iść z Polą na spacer, matka dawała mu pieniądze na peronówkę i szedł na dworzec. Stał na peronie, oglądał ruch i przyjazdy, oglądał spocone lokomotywy.
Strona:Leo Lipski - Niespokojni.djvu/55
Ta strona została uwierzytelniona.