wał co chwilę, jakby chodzenie przeszkadzało mu w myśleniu. Mówił do siebie, potem zginał się komicznie, jak żaba gotująca się do skoku, jakby dostał uderzenie w dołek, i było widać, że się bardzo cieszył. Potem szedł dalej, potem znów zaczynało się wszystko od początku, potem otworzono drzwi.
Gdy weszli, jeszcze z przedpokoju usłyszeli Adama deklamującego:
W ponurej nocnej porze
gdy wilki wyszły na żer,
jechał po bocznym torze
smutny, zwyczajny pasażer.
Gdy wilki w strasznym skowycie
gryzły bydlęce kości,
pasażer dojechał o świcie
do kresu swych możliwości.
Były tam dwie dziewczyny: kochanka Adama i Pola, która pozwalała na wszystko, tylko nie na „to”. Powitał ich śmiech: wszyscy byli trochę podchmieleni. Pola złapała Emila za rękę:
— Coś ci muszę powiedzieć. Wspaniałego.
Usiadł na fotelu, ona usiadła na poręczy.
— Co?
— Adam powiedział przy wszystkich na plaży: „Klalciu; luszyć cię w plecki...”. Miziali się tak długo. No, i co ty na to?
Emil pomyślał o nim: wielki, kudłaty łeb, czarne oczy proroka, ironiczny głos, cięty dowcip.
— Prawda, że się chce wymiotować?
Emil poruszył głową w nieokreślonym kierunku. Pomyślał o Klarze: z lekka obskurna, o wydatnych piersiach. Tak, ten epizod był niesmaczny.