Strona:Leo Lipski - Niespokojni.djvu/88

Ta strona została uwierzytelniona.

Widok pociągów, które przejeżdżały z hukiem przez most, wywoływał w niej strach i niepokój. Jej życie biegło ostrymi, gwałtownymi skrętami. Po wybuchu śmiechu zacinało się coś w niej: zegar, który przestał nagle chodzić. Mówiła:
— Niepotrzebnie mówisz, że mnie lubisz. I tak nic nie czuję. Dosłownie nic. Jestem z drzewa. Słyszę i nic nie rozumiem... a raczej nic nie czuję.
Zdarzyło się, że na randce nie odezwała się przez godzinę ani słowem i odeszła bez pożegnania. I mało w tym było pozy.
Wracała do domu. Wkradała się jak kot tylnym wejściem, aby nie mówiono do niej. Na pytanie matki: — Gdzie byłaś? — odpowiadała: — Gdzie chciałam — albo dużo ordynarniej. Warczała jak pies, któremu zabierają kość; kością była jej zupełna samotność. Myślała o pociągach, które odjeżdżają, i o tym, co z nią będzie. Zamykała się na klucz w małym pokoju, który sobie wywalczyła po wielu awanturach. Gasiła światło, rozbierała się. Stawała w białej, półdziecinnej kombinacji przed lustrem. Wyciągała z torebki ukradzionego papierosa, zapalała go, opierała się o ścianę, zakładała nogę na nogę i bawiła się w prostytutkę.

Ewa mieszkała nad rzeką, w brudnej i starej dzielnicy, gdzie ulice nazywały się Wąska i Ciemna. Jej ojciec miał tam sklep. Bachory pisiały na jezdnię; były wyblakłe, złośliwe i mądre. Prostytutki budziły się późno i śpiewały zaspanymi głosami: „Gdy prawiczką byłam jeszcze...”.
Po jezdniach chodziły senne koty. Wieczorem ludzie siedzieli przed bramami domów, a pary leżały nad rzeką, na wyłysiałych łączkach. W nocy, gdy ktoś krzyczał: — Ratunku