Strona:Leo Lipski - Piotruś.djvu/24

Ta strona została uwierzytelniona.
12.

Po kilku dniach, czy tygodniach zaczynają mnie obłazić wspomnienia, niby wszy. Wspomnienia hotelu-burdelu, w którym mieszkałem, właśnie blisko, bardzo blisko szuku, w jednej z przecznic.
Był to stary dom o ciemnych schodach. W lecie chodziło się na dach, aby zaczerpnąć powietrza. Z dachu tego było widać Jaffę — Piękną.
Splątane ulice, uliczki, które lubiłem, dla samego włóczenia się, dla oczu, dla skomplikowanych przejść, dla domów połączonych łukami, o podwórzach, gdzie nagle ukazywała się miękkość, pastelowe kafle, czasem sadzawka z złotymi rybkami. To nie było miasto gotowe, nowe. Lecz miasto-drzewo, które po mału rośnie lub karłowacieje, z tysiącznymi przybudówkami, a na nich znów przybudówki, lub przybudówka i w niej pokoik wielkości klozetu. Miasto, w którym czuło się korzenie i można było zejść aż do korzeni.
Na samym dole była Jaffa wewnętrzna, starożytna. Schody ze złoceniami, poręczą z arabesek, czym dalej tym lżejsze, półschodki, mosty napowietrzne, kładki, a na dole piwnice, czarne dziury, gdzie pracowali złotnicy, snycerze, bakaliarze, sprzedawcy kawy, korzeni. A całkiem już na płasko siedzieli żebracy, przylepieni do ścian.
Jak się znało sekret obyczaju, to można było zobaczyć dziwy, małe dywany tkane srebrem, nieoczekiwane mozaiki, zapachy dziwne, opium, haszysz, który miał pięć stopni ekstazy jak i pięć stopni luksusu: najwyższy był w wannie, wykładanej zielonymi kaflami, z niewolnicą.

13.

Ale nie o Jaffie chciałem tu pisać. Słońce piekło coraz to mocniej i wiłem się u stóp sedesu marki „Lux”, a ich dwoje, z podnajętego pokoju, pukało, waliło rozpaczliwie.