Próbowali mnie zachęcić do wyjścia, obiecując kanapę i złote góry. We wszystkich językach mówili poprzez siebie, wychodzili, wchodzili, kłócili się ze sobą, trzaskali drzwiami, i znów klękali koło okutych drzwi klozetu, zaklinali na wszystkie świętości, nawet buddyjskie, abym wyszedł lub, choćby którekolwiek wpuścił, a jak nie pomagały słowa, to znów, bez przestanku walili młotkiem. Ale ja, choćbym i chciał wyjść, byłem zamknięty na dwa zamki „Yale”, a drzwi były jak od kasy pancernej.
W końcu wracała mieszkająca nade mną dziewczynka. Wracała zazwyczaj z dzikim wrzaskiem „Kusemak”. (Arabskie wyzwisko, nieprzyzwoite).
— Co to znaczy? — pytał głos kobiecy.
Wtedy dziewczynka zaśmiewała się i mówiła wśród śmiechu „już nie mogę... tak... tak boli brzuch”, krztusiła się, na klatkę schodową i zjeżdżała po poręczy w dół.
Odróżniałem kroki prawie wszystkich lokatorów: Lekkie, ciężkie, z charakterystycznymi zgrzytnięciami, potknięciami, sprężyste kroki dziewcząt, po dwa stopnie, cięższe chłopców, cichy syk towarzyszący zjeżdżaniu po poręczy. Wiedziałem nie tylko kto w naszym domu kuleje, ale kto ma ciasne buty, jak czuje się dziś itd. Niewiarygodnie dużo da się wiedzieć po każdym odgłosie ludzkim.
Przychodziła do domu pani Cin ze swoich długotrwałych i wyczerpujących, wycieńczających posiedzeń. Odmykała mnie. Ona to umiała omówić osoby mistrzowsko. I zwięźle.
Patrzyłem w kąt na warstwę kurzu grubości puszystego dywanu. I na stole kurz jak barchan. I domowa suknia, z wystającą sutką raz po raz niknącą w dziurze. Patrzyłem w nią zahypnotyzowany. Pod oknem pajęczyny i znów poruszająca się sutka przy mówieniu.