Przechodzi powoli przez podwórze mały, czarny kot. Zachodzące słońce, uwięzione w flakonie. Morze. Opuszczają się białe żagle.
Życie osiada na twarzy jak pył. Ludzie odpadli ode mnie. Tynk. Liście jesienią. Oplątany jestem snem, dzikim winem.
Opadają wyrazy szeptane w mroku. Ona z tym tak, potem owak, i jeszcze inaczej, wykręca się, czeka tego, owego i potem on nagle.
— A naprzeciwko lekarz, widzi pan wywieszkę, tak, to to.
Jestem sam. „Ktokolwiek osiągnął świadomość współczesności, jest i tym samym — sam. Współczesny człowiek wszystkich czasów, który sięga po dalszy i wyższy stopień świadomości, oddala się od pierwotnego, czysto animalnego „participation mystique”... — mówi Jung.
A Heidegger: „Strach jest tu. On tylko śpi. Jego oddech drga stale przez to, co istnieje”.
Idźmy dalej. Wszystko jest prowizoryczne. Szyld czasu TYMCZASEM. Jestem nieobecny tam, gdzie chciałbym być najbardziej. Epoka wiruje jak bąk, w jakimś dziwnym nie na-serio. Jakaś niepewność czy się jest. Stale. Naprawdę. Czy się wyryło gdziekolwiek znak? Świat dygocze jak w malarii. Opalowy zachód słońca.
Może istniejemy na zboczach życia. Jak upiory. Niezupełnie. Manekiny. W przebraniu przebrane. Wszystko dzieje się naumyślnie. Żółte mgły stojące nad bagniskami. Oczy przysypane piaskiem, popiołem. Zmarli odpływają nieustannie na grzbietach fal.
Opowiada o mężczyźnie, który mógł tylko, gdy mu groziła utrata życia. Dwa razy w tygodniu przychodziła do niego Ona. Rozbierała się. Potem dusiła go krawatem. Gdy już był siny, wreszcie mógł.