— Ale pani Cin kupiła mnie na szuku, zresztą nie umiem chodzić.
— Ja mieszkam w machlulu, to są te drewniane domki na stoku morza. Barak Nr 38. Przyjdzie pan?
— Ale ja nie mogę. Pani ciocia...
— Już znam tę piosenkę. Gdy przyjdziesz dostaniesz jabłko. I będziesz widział, jak maluję. Wystarczy.
Głos pytający zza drzwi:
— W którym kierunku pani idzie?
— W przeciwnym niż pani.
Ja:
— Jak się pani, ty, nazywasz?
— Batia. Batia wariatka, lub Batia malarka, to wystarczy.
— Ja się boję...
— To się bój.
Wyszła. Kroki. Bardzo lekkie.
Ten dzień spędziłem w pokoju, oddychając jak ryba. Biblioteka skakała po pokoju. Kredens raz to się zbliżał niebezpiecznie, to się oddalał. Stękał przy tym. Drzwi otworzyły się i ukazał się kostium kąpielowy, brudne majtki, książka kucharska, wazonik z ziemią i inne rzeczy. Włożyłem ciemne okulary, ze złamanym szkiełkiem. Oczy zsiwiałe od blasku. Napięcie. Słońce zasłonięte chmurą piaskową. Mimo to wdziera się, razi. Oddycha się tylko szlamem. Wilgoci klozetowej.
Już dość mam tych klimatów sub- i tropikalnych. Ludzie o białej krwi, ludzie zmęczeni, wyczerpani, którzy chcą przeżyć dzień, tylko dotrzeć. I na człowieka dość jest pięćdziesięciu stopni mrozu i pięćdziesięciu stopni ciepła. Całkowicie.
Dwa dni później chodziłem punktualnie do ubikacji. Chamsin zelżał. Ale gnębiła mnie myśl, jak się z tego