przy której da się kręcić tyłkiem, wyczyniać przecież różne wygibasy. I znów się gra, choćby ta śmierć była prawdziwa, najprawdziwsza ze wszystkich śmierci, do ostatniego tchu. Bowiem dno jest straszliwsze od śmierci. Prawda istnienia jest nie do wytrzymania, cokolwiek o tym by się nie mówiło.
To nie tyczyło ojca Batii, który był zwykłym pozerem. Ale przerażającego niepokoju, życia na niby, tymczasowości, które tworzą magiczne koło. Ludzie, którzy się otarli przypadkiem o dno, szukają panicznie, na złamanie karku, czegoś na umyślnie.
Słońce zachodzi, widzę spływające domki, spływające po piaskowcu, na którym rośnie tylko pewien gatunek kaktusa. Kwitnie bardzo rzadko, przez jedną noc. Wygląda wtedy jak duża ćma, o niesłychanych motywach.
Domki są zbudowane z drzewa, łatane najrozmaiciej, poprzerzynane ścieżkami, z wspólnymi klozetami, z kwiatami na werandzie. Słońce plusnęło do wody, duże, czerwone, woda rozprysnęła się.
Zeszliśmy po schodach, na których musiałem bardzo uważać, aby się nie przewrócić lub aby się przewrócić właściwie.
Prosiłem Edkę, by zaprowadził mnie na plażę, gdzie małe fale lizały stopy. Było stąd widać Jaffę-Piękną i widok był niepokojący. Poprzez zatokę, w oddali, w pobliżu, stała we mgle, którą tylko przebijał minaret. Mgła była różowa, delikatna.
Potem, opierając się o ramię Edki, poszliśmy, odpoczywając na każdym stopniu, w górę, aż odszukaliśmy barak trzydzieści osiem.
— Tu ją masz — powiedział Edka.
Weszliśmy do pokoju, który wydawał się znajomy. Ona nawet nie odwróciła głowy, gdy przywitaliśmy się.