Podprowadziła mnie pod drzwi i zrobiła baj, baj ręką. Odeszła.
Ja trzymałem dziesięć piastrów w ręce i postanowiłem nie mówić o nich pani Cin. Postanowiłem też pozwolić sobie nakładać obrożę po zmarłych psach.
Gdy wszedłem do mieszkania przywitał mnie Edka:
— Dobrze, że już jesteś.
Pani Cin odrabiała swoją wieczorną zmianę w klozecie. Była już może dwunasta. Wyszła.
Edka już spał. Chrapał rozłożywszy swoje szerokie ramiona. Ja czekałem na nią.
— Podobno miała pani ładne psy.
Ona ruszyła niespokojnie wąsami, włożyła protezę, która leżała na stole, do ust, i powiedziała:
— Batia ci mówiła, naturalnie. Naturalnie, że miałam. Widzisz — tu otworzyła szafę — tego Mrumrusia, Świętej Pamięci, przejechał samochód. Ten Czau to się otruł, biedny.
Siadła koło mnie na kanapie.
— Przymierzymy — powiedziała pieszczotliwie.
Nałożyła mi obrożę widocznie dużego psa, obrożę z linką. Obroża miała nawet znaczki magistrackie.
— Przedłużam je, mimo że psów nie mam — powiedziała wstydliwie.
Gdy już zapięła obrożę, szepnęła trzymając linkę w ręce:
— Chodź, pójdziemy na spacer.
Ja osunąłem się na trzy nogi, „zrobiłem się na pies”, jak mówiła dziewczynka z góry, i przeszedłem małą przestrzeń. Wtedy ona powiedziała cicho:
— Och.
Odwróciłem się i zobaczyłem jej sylwetkę w ciemnym pokoju. Skręciła się w orgazmie. Opadła na tapczan, który odbił jej regularne skurcze. Była podobna do żmii. Potem leżała jeszcze długo na tapczanie a ja bałem się zdjąć obrożę. W końcu podniosła się, usiadła i powiedziała całkiem oficjalnym głosem:
— No, jutro do klozetu.
Strona:Leo Lipski - Piotruś.djvu/39
Ta strona została uwierzytelniona.