i z nim przez dwa dni, a potem już nie wiem. Całkiem nie wiem. Dopiero przypomniały mi ciebie dziesięć piastrów. Gdyby nie to, to byś dalej gnił. Wzięłam dla ciebie swoją pidżamę. Na razie wystarczy. Stań na chwilkę! No zatrzymaj się — powiedziała do kierowcy.
Włożyła mi pidżamę.
— Daj coś zjeść — powiedziała.
On, kierowca, wyjął konserwy i chleb. Ale gapił się na Batię.
— Dokąd my jedziemy?
— Do Haify. Do małej wioski arabskiej na Karmelu. Aha, czekaj, więc robiłam zdaje się coś więcej. Z jedną panią. Byłam wtedy podchmielona.
Batia otwarła konserwę mięsną, powiedziała do mnie:
— Masz, żryj.
— Kto to jest ten pan? — wskazałem na kierowcę.
— To jest pewien pan, nie wiem, zdaje się, Lulu, który jest właścicielem tej dryndy. On mnie zabiera na Karmel.
— A mnie?
— Ciebie też, prosiłam go, abyśmy na chwilę się zatrzymali.
Pan zrobił:
— Hm, chrr.
— No bo nie? — zwróciła się do kierowcy.
— Ona mi powiedziała, że tylko coś powie pewnej pani.
— Cioci Cin, naturalnie. Ponieważ jej nie było w domu...
Pan był starszawy, miał widać wielką ochotę, gdyż podrapał się w ucho. Powiedział:
— Dwa dni urlopu a potem znów mundur. Jedźmy do Haify.
Ja z pełną gębą konserwy:
— Naturalnie.
Więc ja na siedzeniu tylnym, Batia z Lulu na przodzie i jedziemy.
Strona:Leo Lipski - Piotruś.djvu/47
Ta strona została uwierzytelniona.