Strona:Leo Lipski - Piotruś.djvu/78

Ta strona została uwierzytelniona.

twarzy, zostawiło ją w cieniu, z którego patrzyły jedynie niebieskie oczy.
— Ja kawalera proszę.
I weszliśmy w ogród, w dom, pomalowany na biało, z białymi okienicami, w spokój, gdzie tylko brzęczały muchy. Była boso. Weszła ze mną do domu, do salonu, gdzie była niedźwiedzia skóra, gdzie sowy stały wypatroszone, gdzie wielki zegar bił godzinę dwunastą.
— Wędliny tu domowe i bardzo dobre. Czy zje pan nerki wędzone pod pułapem? Czy głowiznę cielęcą? Czy coś z wieprza? Wszystko domowe.
— Wszystko mi jedno, proszę pani.
I pani robiła się to czerwona, to blada. Niepewny uśmiech. Pod powałą lep na muchy, pelargonie za oknem.
Wiosna. Kora drzew, mokra i zielona. Błyszczała ciemno i zielono od mchów. Chmury, wielkie jak góry, dzieliły się na zielone, złote, bure, ciemne. Panienka:
— Dość, Maryna, dość.
Deski gładko heblowane, woskowane. I jakieś portrety na ścianach z dziwnie wykręconymi głowami. Między nimi pani o fiołkowych oczach.
— To moja matka.
A tu kot siedział w proboszczunia, cały czarny. Miał tylko wycięty biały krawacik i pantofle białe. Z daleka znów: — Onufry...
W wazonie na stole czeremcha, jeszcze wilgotna. Stara szafa jesionowa. I orzechowa biblioteka. Ceratowa kanapa. Usiadła na kanapie, włożyła ciżemki.
— Bajkę straszną opowiem, Alima przygotowuje jedzenie. Ja zresztą sama przypilnuję.
I poszła długim korytarzem w stronę kuchni. Z kuchni dało się słyszeć nagabywanie: — Nu wot chaziajuszka, ćwietoczok moj ślicznieńkij, anu prikiń, anu prisyp, choć troszku, choć żemku.
— A poszoł won, świnia, k’czortu materi — odezwały się cztery głosy żeńskie.
I chłop, śmiejąc się, pozwalał się bić przez dziewczyny. Miał na sobie odwieczne dwanaście kożuchów. Nie zdej-