Wtem powóz zajechał przed dom. Pani panienka przestała opowiadać. Wstała i powiedziała:
— Musimy się już żegnać, bo...
I zaczerwieniła się. Ja krzyknąłem:
— Dlaczego? — i znalazłem się na ulicy Allenby.
Wtedy zdałem sobie sprawę, że nie mogę do tego świata dotrzeć. Ze zduszonym gardłem zawołałem do siebie: — Z głębokości wołam do Ciebie.
Długo wzdłuż murów i bram. Już późno. Ale nie chciałem iść do domu i spać. Czekanie do rana.
Promenada nad morzem: Światła — występy, które można za darmo widzieć siedząc z fasonem z daleka na balustradzie. Trzech Meksykańczyków, jeden Włoch, automaty do gry najromaitsze. Kukurydza. Falafel. Wilgotno. Zapach morza, słonych wodorostów, krewetek, ślimaków. Nieodłączne prostytutki, pół-prostytutki. Alfonsi rozwożą jeepami swoje dziewczęta, które potem kontrolują. Małe gromadki dziesięcioletnich chłopców. Zatrzymują się, potem idą, krzycząc głośno, dalej.
Gdzieś koło dwunastej sprzedawcy zwijają swoje kramy. Obejmują swoje funkcje stróże nocni, znany mi pomocnik pomocnika w pilnowaniu samochodów. Zamiatają ulice. Potem jeździ samochód-elektrolux. Pod lokale nocne zajeżdżają taksówki i pijani żołnierze z kurewkami.
Pora przełomu. Nic się nie dzieje, lecz wszystko delikatnie drga.
Pierwsze budzą się, jeszcze przed wschodem słońca, ptaki, które wydają odgłos: glup, glup, glup. Są dość duże i nie widać ich w czasie dnia. Małym autem rozwożą gazety, pieczywo. Uroczyście podnoszą się mgły znad morza. Dnieje. Przez puste ulice jadą rowerami śpiący ludzie. Pierwsze busy. Maniacy kąpią się w morzu.