śmieszne — jeśli są szczere, ani postępowania, które jest nieznośnie typowe — gdy jest słuszne.
Wypowiadając słowo „szczere”, uczyniłem już koncesję na rzecz komunału. Mania indywidualności i oryginalności XX wieku — kompensacja kompleksu strachu przed myśleniem na własną odpowiedzialność. To jest tak samo bezsensowne jak mania podporządkowywania się i anonimowości średniowiecza — kompensacja kompleksu strachu przed odpowiedzialnością zbiorową.
Słyszał, jak się rozbiera. Rozróżniał szelest jej sukni, bielizny, i nowy, nieznany, podobny do zgrzytu, odgłos, jaki daje ciężki jedwab ocierany o ciało.
Mówił dalej, bo bał się milczenia.
— Gdy miałem piętnaście lat, uważałem za hańbę całowanie się z dziewczyną na schodach, bo tak robią gówniarze i kuchty. Gdy miałem szesnaście, uważałem za szczyt całowanie się na schodach, bo właśnie tak robią gówniarze i kuchty. Teraz...
— Nie znoszę, gdy się przeżywa coś po to tylko, by potem móc wypowiedzieć jakąś teorię czy aforyzm. Twój monolog Sokratesa. Dla siebie jestem jedyna i niepowtarzalna. Jeszcze jeden powód, dla którego jestem zwykłą dziewczyną. Możesz się obrócić.
Ubrana w długi szlafrok. Kołnierz zapięty pod szyję. Surowość kroju, która była równocześnie perwersją. Szerokie rękawy, z których dłonie wystawały jak pręciki z korony kwiatu. Wiedział, że pod szlafrokiem jest naga, nie było to zresztą trudne.
To podziałało na niego paraliżująco. Było coś niesłychanie sztucznego i programowego w ich dialogu i w tej całej wizycie. Usiadła koło niego na łóżku.
— W naszym domu pewien staruszek popełnił samobójstwo. Strzelił sobie z dubeltówki w usta. Widziałam jego mózg na ścianie. Chcę, żebyś wiedział: tu męczyłam się i ściany są pokryte kawałkami mojego mózgu, moim strachem. Gdy jestem chora, leżę w tym łóżku, gdy mam wysoką temperaturę i majaczę, z tego kąta wychodzą postacie, szafa rozrasta się, puchnie ciągle, ciągle...; gdy mam miesiączkę, leżę tu rozkrzyżowana i przybita... ten pokój jest pełen mnie, przepełniony, już czas, żebym stąd poszła.
Mówiła to wszystko spokojnie i matowo. Była blada. Myślał: „To jest kąt, do którego ona zanosi swoje kości“. Podeszła do okna. Rozpinała powoli, prawie pedantycznie szlafrok. Powiedziała ochrypłym głosem, tak jakby się dusiła:
— Chcę tutaj właśnie, w mieszkaniu mojego ojca i matki — rozumiesz? — też, kochać się z tobą.
Strona:Leo Lipski - Powrót.djvu/146
Ta strona została uwierzytelniona.