— Tak.
— Ja nie mam czasu chodzić do latryn. Polegam na tobie. A baraki 132, 133 zostały wygazowane?
— Tak. Inwalidzi musieli się skupić.
— Naturalnie, że musieli. Chodzą przynajmniej porządnie do łaźni?
— Niektórym w zimie się nie chce. Uzbecy marzną strasznie.
— Niech marzną, ale muszą. Powiesz dziennemu dyżurnemu.
— Oni dostają po łaźni często zapalenia płuc.
— Niech dostają. U mnie nie śmie być wszy ani pluskiew.
Inwalidzi, którzy nago marzną w łaźni. Czekają na ubranie z dezynfekcji. Czuła, że mam jakieś zastrzeżenia.
— Czy ty myślisz, że mnie nikt nie pilnuje? I tak powinno być. Ja mówię tak z tobą, bo ty jesteś zachodni.
Podeszliśmy pod wrota karceru, które się elektrycznie otworzyły. Naczelnik:
— Melduję, że Achmatow odmówił pójścia do pracy i przybił sobie...
Ona machnęła ręką:
— Prowadźcie.
Ponura cela, oświetlona żarówką. Z judaszem. Ten Achmatow — brodaty chłop. Potężny i chudy.
— No Achmatow, co ty wyczyniasz?
Achmatow milczy, kiwa głową jak wahadłem. Porusza grdyką. To nie jest kanciarz, ooo, nie.
— Achmatow, obywatelka naczelniczka...
Olga przerywa karcerowemu. Widać, że Achmatow jest jeszcze nieprzytomny z myślenia. Że myślał całą noc. I jeszcze wiele innych. I przybił sobie. Groźbami nic się nie wskóra. Dałby się posiekać. Mruga oczami. Ona wskakuje na pryczę, na drugie piętro. Siada obok niego. Mówi karcerowemu:
— Wyjdź!
Po tym bierze do ręki jego olbrzymią głowę. Przestaje nią kiwać. Jest zbudzony. Patrzy na nią nieprzytomnie. Ona mówi:
— Jak ci nie wstyd?
On zakrywa członek ręką.
— Za co tu siedzisz?
— Pajdkę chleba skradłem. Nie chciałem wyjść do pracy.
— No, wyciągnij ten gwóźdź.
On wie, że jak wyciągnie to wszystko się zacznie od początku. Ona, zgadując myśli, pyta:
Strona:Leo Lipski - Powrót.djvu/179
Ta strona została uwierzytelniona.