— Lubienie... Serca nikt nie zmieni. Mnie dobrze bez niego. Za to dziękuję. Czy ty wiesz, że mamy dostać nowe koszule? Będzie taka błękitna...
— Mnie pożyczysz na szalik, dobrze? — wysunęła się jakaś głowa z klitki. Całkiem młoda.
— Wania będzie się bardzo martwił. Co mam mu powiedzieć?
— Że... że skończyło się samo.
— Nie chcesz wrócić do nas?
— Nie... Robota była dobra... Ale nie. Bo wszystko zaczęłoby się od nowa. Nie, zresztą ja będę pracować w kuchni.
Tkwił za tym jeden szewc z Polski. Szewc to była figura. Dwadzieścia kilometrów jeżdżono do niego.
— A więc?
Nie chciało mi się wychodzić.
— Zostań jeszcze.
Różowe światło. Wycinanki w oknach. I kobiety przeglądające się w szybach. I kobiety myjące się w balii. Wysuwają się głowy z papierowych zasłon, z rolet przezroczystych, żółtych (atebryna), niebieskich (błękit metylowy), zielonych (brylant gruen) i czerwonych, które jest trudno zdobyć (czerwona asseptyna). I wstążki. Jak na jarmarku. Tylko kobiety. Myją się. Przebierają. Oczekują kochanków, kochanków możnych, którzy je zwalniają od pracy. Zamykam oczy. Pomału otwieram. Jestem chłonny jak gąbka. Wszystkimi porami — wchłaniam.
— A jaki to jest płaszcz?
— Szynel polski.
— Dowiozłeś go tu?
— Dowiozłem.
Wywołuje zawsze zainteresowanie.
— No, dzieci, muszę już iść.
Wyszedłem. Dałem pajdkę chleba wartownikowi. Był inwalidą i Kałmukiem. Miał inne zainteresowania. Nie kobiety. Wracałem przez szary świat. Pozbawiony koloru i wpadnięty. Starałem się nie myśleć o papużkach.
Wróciłem na przerwę. Grisza z gorączką. Bandaże porozrzucane. Nieład. Pusto. Tylko telepie się stara Aleksandra Pietrowna. Lekarka. Grisza jest chłopek-roztropek. Siadam obok niego. Leży na tapczanie, gdzie leżą chorzy.
— No i jak?
— Jak się nażrę, to mi będzie lepiej. Idź do kucharza dziewiątego, tego z jednym okiem, i powiesz mu, że ja, Grisza, leżę chory.
Strona:Leo Lipski - Powrót.djvu/184
Ta strona została uwierzytelniona.