zastanawiały w bezruchu. Rozplatały papiloty. Ubierały się. Pokazywały sobie nawzajem w małych lusterkach sińce.
Robiły się na wszelki wypadek i robiły się na określony wypadek. Potem przepływały jak okręty ku wyjściu.
W tym czasie Ewa zapukała do dyżurki. Pukała, pukała, aż weszła. Doktora Wilczka trzeba było wyciągnąć ze snu jak z studni. Usiadł i był ledwo przytomny.
— Doktorze, doktorze.
Trochę przerażony, miał przykre sny.
— Czy on umrze?
— Kto, kto taki?
Jeszcze nie poznał Ewy. W końcu zorientował się, że chodzi o Pawła.
— On? On już umiera.
Postanowiła, że będzie umierał przy niej, żeby się nie bał, wtulony w nią. Będzie mu opowiadała bajki. Nie takie, że wyzdrowieje i jak to będzie. Tylko — jak małym dzieciom. Od trzech dni miał krwotok. Był prawie przeźroczysty. To się tak mówi, ale niewiarygodne, jak skóra może być przeźroczysta. Najpierw krwotok zaczął się gwałtownie przez usta, potem nauczył się połykać krew. Zawsze można się jeszcze czegoś nauczyć.
Opowiadała mu bajkę. O promyku księżyca, O dobrym siewcy, W jego sercu śpiewał skowronek. On nie mógł mówić, gdy pytała: — Opowiadać dalej? — kiwał dłonią, że tak. I jeszcze, jeszcze.
W końcu leżał na jej prawej ręce, lewą głaskała go, czuła jego oddech na policzku. Śmierdział trochę. Była bardzo spokojna. To wykraczało daleko poza granicę tego, co wzrusza.
Umierał w czasie nocy miękkiej jak wata, żuki o metalicznych, lśniących grzbietach toczyły bez przerwy kule kału, syte wszy poruszały się sennie, szakale odgrzebywały trupy i krzyczały, osły bardzo płakały. Emil bredził Céline’a: „Porzuci się wszędzie poronione płody szczęścia, żeby śmierdziały po kątach ziemi...”; oddając kał, bez przerwy umierało dwunastu ludzi, którzy miauczeli jak koty; ich głos nie był więcej głosem człowieka. Trzynastym był Paweł.
Jedną ręką ściskał dłoń Ewy, drugą skrobał poduszkę, jak ona w czasie orgazmu. O godzinie jedenastej zaczął drgać gwałtownie, pięć minut potem zaczął śpiewać. Był to śpiew przesycony dygotaniem, o nieokreślonej tonacji, podobny do krztuszenia się Arabów i do śpiewu szakali.
Strona:Leo Lipski - Powrót.djvu/202
Ta strona została uwierzytelniona.