I wtem, jakby się rozwarło morze, mały osiołek z brodatym Arabem. Za osiołkiem brodate wielbłądy, kiwające się dostojnie, które poruszały się w ten sposób, jakby każda część ciała wykonywała dowolną funkcję. Objuczone po dachy domów.
— Och, jak mnie przycisnęli do muru — powiedziała moja pani. Oddycha ciężko.
— To było — mówi, nawiązując do poprzedniego — to było jeszcze podczas procesu. Tego o otrucie. A co pan robił wczoraj, przedwczoraj?
— Wczoraj? Wczoraj opuściłem dom, rodzaj sanatorium, rodzaj domu starców. Wczoraj to właśnie było. Wyszedłem na balkon, a tam płacze stara Żydówka.
— Dlaczego pani płacze? — pytam.
— Bo jestem stara i muszę umrzeć. Tak odpowiedziała.
I jeszcze powiedziała:
— Sama siebie nie mogę znieść, taka starucha, to mi każą jeszcze z kilkoma mieszkać.
A potem poszedłem do pokoju. Mieszkaliśmy we czwórkę. Na moim łóżku siedziała czterdziestoletnia Niemka i udowadniała przez długi czas, że z powodu choroby kręgów może tylko ustami, językiem. Potem wszedł do pokoju mężczyzna, któremu Arabowie ucięli wszystko, razem z prąciem, i który z tego powodu śmierdział stale moczem. Dostawał napadów szału i był poetą. I był tam...
— Dość.
Wydała mi się zakłopotana. Ale nie dałem za wygraną.
— I sprzątała tam młoda dziewczyna. Lalka z czekolady.
Wtem zrozumiałem, że za dużo pamiętam. Że popełniłem fatalny błąd. Ale ona rozstrzygnęła:
— Idę po tragarza. Aha, zauważyłam, że pan sepleni i jąka się.
Nie wiedziałem, czy to dobrze, czy źle. Zaczerwieniłem się i powiedziałem:
— Ttttak, nie, proszę pani.
— Czy chodzi pan po schodach?
— Nnnnie, proszę, to znaczy od czasu mojego wypadku z tym, tak, nie.
Rozważała jeszcze jakieś „za” i „przeciw”. Oglądnęła mnie jeszcze raz, w całości, i powiedziała:
— Kupuję. Idę po sabala, tragarza, to znaczy.