— Taki już naród — myślałem — wybrany przez Boga też tym. Wielka neuroza, jedno wielkie skomplikowanie, które rozgałęzia się jak arteria i kończy się dłubaniem, oglądaniem. To zaraźliwe, pomyślałem, dłubiąc, grzebiąc, gdzie się dało.
Dłubiąc, skręciliśmy w jedną z przecznic. Zielono. Dużo miejsc niezabudowanych. Jakaś wieża, w której był okrągły pokój. Sklepik z jedzeniem, mydłem, pastą do butów, sznurowadłami.
— O, już tu.
Dużo dzieci. Z rolkami i bez. I dorośli.
Mieszkanie było na parterze. Wszyscy na ulicy. Pani Cin. Przeszedłem. Przy pomocy laski nieboszczyka męża.
Trzypokojowe mieszkanie. Jeden zajęty przez bezdzietne małżeństwo. Jego nie było widać, ona zdenerwowana. Syn pani Cin, dwudziestoletni chłopiec. Nazywała go „Edka”. Gdy zamknęliśmy wszyscy razem drzwi, poszedłem falującym korytarzem. Parę razy się potknąłem o wystający kafel, w końcu salon.
— Jego się da do tego małego pokoju — powiedział Edka.
— Nie, nie, przez pamięć ojca. Jeszcze by tam zdechł. Tu mięso się bardzo szybko psuje.
— No to gdzie?
— Ciebie i tak nie ma cały dzień w domu. Będziesz spał ze mną. Tyle mnie kosztowało. Więc on będzie w tym drugim. I tak nas łączy balkon... Ale nie pora o tym jeszcze mówić.
— Rób, jak chcesz.
Edka był wysoki blondyn, barczysty.
— Więc on będzie tam. Zwłaszcza że zadania, jakie będą na nim ciążyć... — namaszczony ton. — Zresztą polegaj na mnie.
Przez cały czas oglądałem jej czarne wąsy i wypadającą protezę. Edka obrócił się na pięcie i wyszedł.
— Teraz ja się przebiorę.
I włożyła suknię.
Była to suknia niesuknia, zabrudzona sosami, tłuszczem, kurzem osiadłym, potem, i znów tłuszcz i pot. Wyglądała jak uszyta z juchtu, garbowana korą dębową, a przez dziurę wyglądała czarniawa sutka.
— A teraz panu Piotrusiowi zrobimy coś na kolację.
Edka wrócił i zaczął czytać gazetę. Wydawało mi się cały czas, że udaje, że czyta, bo te znaki nic nie znaczą. Ale pani Cin przerwała: