Znalazł. Włączył do kontaktu elektryczny mechanizm dzwonkowy, bez dzwonka. To powodowało tam, u nich, w pokoju z nocnikiem, niezwykłe trzaski.
— Mają muzykę — uspokoiła się. Wyłączyli radio.
— To takie proste — powiedziała pani Cin nad terkotem — takie proste, włącza się tu, trzaska tam.
— To tyrczenie przeszkadza. Chcę czytać gazetę.
— Niech mają, niech mają. A nafty do jedzenia, jak mi się uda — powiedziała.
— Wyłącz dzwonek.
— Nie. Nie wyłączę.
— Ale ja mam dość. Chcę czytać gazetę.
— Zapominasz, że śmierdzą ci nogi. Jak kozioł śmierdzisz.
— Jak nie wyłączysz tego dzwonka...
— To co?
— To zbiję talerz.
— Spróbuj.
Brzęk. Talerz poszedł na podłogę.
— Edka, co ty robisz? Uspokój się.
— Właśnie, że nie. Ty stara.
— Uspokój się — krzyczała nad turkotem — bo jak nie...
— Właśnie, że nie. Ona tylko to rozumie. Rozbijać jej.
— Właśnie że nie.
— Odsuń się, ooodsuń.
Pani Cin zasłania jakiś kryształ. Ale Edka tam idzie, twarz mu się zmieniła. Mocują się.
— Eeedka.
— Ona tylko to rozumie, tylko.
Krzyczą oboje. Już wiem. Przychodzi się na to z trzech ulic. Okna otwarte. Dorośli i dzieci siadają na murkach. Wygodnie. Kobietom puchną pochwy. Ona wpada w szał.
— Odsuń się, odsuń.
— Właśnie nie. Właśnie.
— Ty cuchnąca...
— Policja, policja. On dusi.
Charczenie. Brzęk szkła. Ona pada na mnie. Histerycznie.
— Ratuj, przyjacielu, mój złoty.
Edka zdyszany:
— Jak nie przestaniesz krzyczeć... Milcz. Milcz!
Twarz robi się niebieska.
To się widać powtarza.
Strona:Leo Lipski - Powrót.djvu/213
Ta strona została uwierzytelniona.