Mrowi się ulica. Nawet oni zerkają. Ci z nocnikiem. Nawet podnoszą dzieci, aby lepiej widziały. On zrywa się nagle, wybiega z domu. Rozchodzą się pomału. Tylko dzieci zostają. Słychać chrobot hulajnogi.
Ona:
— ...więc od jutra. Pan zaczyna, myślę.
— Tak, proszę pani.
— On jest dobry chłopak, ten Edka. Tylko nieco gwałtowny. Jak czasem rąbnie naszego inżyniera w pysk, to aż miło patrzeć. Tak bez powodu. Zresztą łagodny jak dziecko. Ale ja muszę wciąż uważać. Aby nie był za łagodny. Wtedy by ci, stamtąd, mieli używanie. A tak to ich trzyma za pysk. To zresztą z temperamentu. No, ja idę spać, a rano na plażę. I potem na posiedzenie Badaczy Pisma Świętego.
— Dobranoc pani.
— A jutro, no, no.
I poszła. Przedtem wskazała mi kanapę, na której miałem spać.
Fioletowa noc. Na peryferiach szakale. Ich żałosny śmiech. Kwitną przerażająco kwiaty pomarańczy. Zapach wychodzi o zmierzchu na ulicę jak głodny wilk i krąży niby krew tętnicami. Koty kwilą i wrzeszczą. Załatwiają tu swoje marcowe sprawy o wszystkich porach roku. Uginają blaszany dach na fabryczce, tuż obok. Pieją koguty. Nie wiem, jak Jezus mógł sobie z nimi poradzić. „Trzeci kur“ jest całkowicie dowolnym pojęciem. Pieją całą noc. Z daleka i z bliska.
Poza tym — kurwy. Na podwórzu, na stojąco. Czasem, na żądanie, kładą się. Potem otrzepują się z igliwia i liści.
Tej nocy są dwie. Jedna z nich jest głucha, młoda. Druga, widząc moją twarz w ciemnym oknie, zbliża się i odchodzi. Spokój aż do dwunastej.
Po dwunastej wybucha spór. Kurwiarz szybko zapina się i odchodzi. Zostają tylko one dwie. Ta niegłucha, druga, przezywa tę pierwszą głuchą. Życzy jej, aby siedem tysięcy nieboszczyków miało z nią stosunek. I to nie zwykły. A jak znajdzie się przypadkiem jakiś żywy, to jak tylko wprowadzi swój szanowny członek tu i tam, pod pachę lub w tył — ma natychmiast zwiędnąć, zmięknąć, przepadnąć, zginąć. W końcu dodaje:
— Tfu, taka kurwa, żeby przynajmniej rozumiała.