Strona:Leo Lipski - Powrót.djvu/223

Ta strona została uwierzytelniona.

w kłębek. Nawet rodzinne pocztówki pani Cin. Ona ma białe gładkie włosy.
Czy chce pan mi pozować? Ja maluję obrazy półabstrakcyjne, ale potrzebuję zawsze bodźca.
— Pani maluje?
— Tak, i będę niedługo w Paryżu. Przygotowuję się wielostronnie.
Dopiero teraz zauważam, że jest poplamiona farbami: nogi, sukienka, twarz.
— Potrzebuję bodźca, a pan jest bodźcem.
— Ale co ja zrobię z klozetem?
Z jej strony cichy śmiech. Wygięcie warg.
W tej chwili słyszę, jak ci z nocnikiem uszczęśliwieni pluskają się w muszli.
— Ale pani Cin kupiła mnie na szuku, zresztą nie umiem chodzić.
— Ja mieszkam w machlulu, to są te drewniane domki na stoku morza. Barak nr 38. Przyjdzie pan?
— Ale ja nie mogę. Pani ciocia...
— Już znam tę piosenkę. Gdy przyjdziesz, dostaniesz jabłko. I będziesz widział, jak maluję. Wystarczy.
Głos pytający zza drzwi:
— W którym kierunku pani idzie?
— W przeciwnym niż pani.
Ja:
— Jak się pani, ty, nazywasz?
— Batia. Batia-wariatka lub Batia-malarka, to wystarczy.
— Ja się boję...
— To się bój.
Wyszła. Kroki. Bardzo lekkie.

20

Ten dzień spędziłem w pokoju, oddychając jak ryba. Biblioteka skakała po pokoju. Kredens raz to się zbliżał niebezpiecznie, to się oddalał. Stękał przy tym. Drzwi otworzyły się i ukazał się kostium kąpielowy, brudne majtki, książka kucharska, wazonik z ziemią i inne rzeczy. Włożyłem ciemne okulary ze złamanym szkiełkiem. Oczy zsiwiałe od blasku. Napięcie. Słońce zasłonięte chmurą piaskową. Mimo to wdziera się, razi. Oddycha się tylko szlamem. Wilgoci klozetowej.
Już dość mam tych klimatów sub- i tropikalnych. Ludzie o białej krwi, ludzie zmęczeni, wyczerpani, którzy chcą przeżyć dzień,