Batia weszła do pokoju i patrzyła na mnie. To było dziwne, bezosobowe spojrzenie. Uśmiechała się przy tym i miała ładne zęby. Ale nie uśmiechała się do mnie; był to uśmiech bezosobisty. Z tym spojrzeniem mógł ją mieć istotnie każdy, kto tego chciał. Patrzyła na mnie jak na przedmiot martwy.
— Co malowałaś teraz?
— Tel Awiw.
Podszedłem do ciemniejącego stołu i zobaczyłem wielką zatokę, idealnie niebieską, żółty grunt, a na nim ciemnożółte domy. Kolor niebieski morza i żółty, który przypominał ciepło greckich kolumn. Powiedziałem. Zainteresowało ją nagle. Zaczęła mnie szczegółowo wypytywać o greckie kolumny, budowle. W końcu zamilkła. Przesuwając językiem po wargach. Myślała zapewne o Morzu Jońskim lub o kolorze cielesnożółtym.
Wtem jej ojciec wybiegł z łazienki ze swoją już drukowaną broszurą.
— Czyta pan po hebrajsku?
Gdy odpowiedziałem przecząco, powiedział:
— Aha.
— Jego kupiła ciocia Cin, więc...
On pokiwał ze zrozumieniem głową, choć byłem pewien, że nic nie rozumie.
— Aha, aha, — zamruczał i poszedł.
Mewy spały na falach. Morze było leniwe i ospałe. Przeciągało się jak kot. W nocy zaczęło świecić przy najmniejszym ruchu rufy: robaczki świętojańskie morza.
Jej oczu nie widziałem więcej, były przedtem koloru morza i wraz z nim zmieniające się. Teraz widziałem tylko zarys jej sylwetki. Stała w ciemności nieruchomo. Miała na sobie greckie, płaskie pantofle, gładką spódnicę i bluzkę przerzuconą na wierzch tutejszym obyczajem. Miała też włosy proste, blond, do ramion. I miała piętnaście, może szesnaście lat.
— Ja mam wrażliwe piersi — powiedziała.
Pomału położyła się na tapczanie i ja położyłem się też. Nie wiedziałem, jak rozpiąć jej stanik. Zaśmiała się z zamkniętymi oczami i pokazała mi dwa małe guziki z boku. Miała sutki duże, ciemne, z różowymi wierzchołkami, otoczone, jak pierścieniami, warstwą błyszczącą. Sutki zareagowały, jak tylko dotknąłem. I nie pozwoliła szybko. Wolno, tak jak morze dziś, na którym spały mewy, wchodziła na stopnie pożądania, z opadnięciami głębokimi. Mruczała niby kot przeciągle: chrrrrr — dając tonacją swego głosu, niskiego głosu, znać, co mam robić.
Strona:Leo Lipski - Powrót.djvu/227
Ta strona została uwierzytelniona.