Nagle jej ojciec z rozwianą brodą. Zerwałem się.
— Ach, ty głupcze — mówi Batia. — On i tak nic nie widzi. A gdy będziemy w sytuacji jednoznacznej, nie należy nigdy, ale pamiętaj nigdy, ruszać się gwałtownie: to zwraca bardziej uwagę. Należy wolno, miękko zmieniać pozycję. Niby przypadkowo.
— Kto cię takich mądrości nauczył?
— Ach, jedna starsza pani, która mnie przygotowuje pod względem seksualnym na Paryż. Zaprowadzę cię do niej, gdy nauczysz się chodzić.
Milczenie w półprzyciemnionym pokoju.
— Słuchaj, posłuchaj mnie dobrze.
— Słucham.
— Gdy zadzwoni trzykrotnie telefon...
Pani Cin miała telefon, pokryty kurzem, który nigdy jeszcze nie dzwonił.
— On działa, gdy się telefonuje. Lecz od was nie można telefonować. Uważaj: gdy zadzwoni trzykrotnie telefon, to znaczy, ja będę dzwoniła trzykrotnie, kładąc za każdym razem słuchawkę.
— Ale na miłość boską, ja siedzę cały dzień.
— Po pierwsze — to będzie zazwyczaj, gdy ty już nie siedzisz. Po drugie trzeba, abyś nie siedział.
— Jak to?
— Widzisz, to tajemnica. Ciocia Cin ma takie zboczenie, że miała psy. I tym psom kupowała obroże. Ma tych obroży bardzo dużo. Jak sobie pozwolisz nakładać obrożę, to ona się zgodzi, żebyś podchodził do telefonu. Spróbuj nauczyć się chodzić; potem zobaczymy.
Opierałem się na jej smukłym ramieniu. Ona to robiła dobrze. Poddawała się rytmicznie, gdy potrzebowałem jej pomocy — sztywniała. Była giętka, silna. I tak opierając się na jej ramieniu, którego nie można było jeszcze nazwać ramieniem kobiety, dotarliśmy do celu.
— Daję ci dziesięć piastrów — powiedziała Batia — które mi ktoś dał, nie pamiętam kto. Możesz sobie je wziąć. I ja czasem jestem u was. Serwus.
Podprowadziła mnie pod drzwi i zrobiła baj, baj ręką. Odeszła.
Ja trzymałem dziesięć piastrów w ręce i postanowiłem nie mówić o nich pani Cin. Postanowiłem też pozwolić sobie nakładać obroże po zmarłych psach.