Na górze dziewczynka skandowała: Da-wid, Da-wid, me-lech Israel.
Pani Cin mówiła zwykle, wychodząc:
— Przyzwyczai się pan. Nie takich przyzwyczajałam.
Pewnego razu przystawiono drabinę do mojego klo i na drabinie Batia. Patrzyła, czy jeszcze żyję.
— Ach, zdechlaku ty, zdechlaku — powiedziała.
Weszła do klo, zarzuciła mnie na ramię, zeszła po drabinie.
— Śmierdzisz jak zaraza — powiedziała.
Ona pachniała solą morską.
Na ulicy stało małe auto. W nim nieznany mi gość. Schowała mnie do bagażnika i ruszyliśmy.
— Och, całkiem zapomniałam o tobie. Po prostu zapomniałam. Najpierw ten kotwica, potem Sigi, Hans, później jakiś australijski porucznik, zalałam się wtedy w pestkę i z nim przez dwa dni, a potem już nie wiem. Całkiem nie wiem. Dopiero przypomniało mi ciebie dziesięć piastrów. Gdyby nie to, to byś dalej gnił. Wzięłam dla ciebie swoją pidżamę. Na razie wystarczy. Stań na chwilkę! No, zatrzymaj się — powiedziała do kierowcy.
Włożyła mi pidżamę.
— Daj coś zjeść — powiedziała.
On, kierowca, wyjął konserwy i chleb. Ale gapił się na Batię.
— Dokąd my jedziemy?
— Do Hajfy. Do małej wioski arabskiej na Karmelu. Aha, czekaj, więc robiłam zdaje się coś więcej. Z jedną panią. Byłam wtedy podchmielona.
Batia otwarła konserwę mięsną, powiedziała do mnie:
— Masz, żryj.
— Kto to jest ten pan? — wskazałem na kierowcę.
— To jest pewien pan, nie wiem, zdaje się Lulu, który jest właścicielem tej dryndy. On mnie zabiera na Karmel.
— A mnie?
— Ciebie też, prosiłam go, abyśmy na chwilę się zatrzymali.
Pan zrobił:
— Hm, chrr.
— No bo nie? — zwróciła się do kierowcy.
— Ona mi powiedziała, że tylko coś powie pewnej pani.
— Cioci Cin, naturalnie. Ponieważ jej nie było w domu...