Strona:Leo Lipski - Powrót.djvu/237

Ta strona została uwierzytelniona.
28

Batia zostawiała mnie na długie godziny w kawiarni i rozpinała w nowym miejscu sieci, jak pająk. Łączyła różne sobie środowiska, czasem wrogie. Znała dobrze ludzi i w jedną minutę była z nimi na „ty”. I mieli złudzenie, że jest tylko z nimi na „ty”. Jeśli było trzeba, właziła mężczyźnie do łóżka, normalne kobiety uwodziła z łatwością, a nawet zwierzęta były o nią zazdrosne. Chodziła do tak zwanych porządnych domów żydowskich, arabskich, do przemytników, melin, domów publicznych, gdzie omawiała sobie tylko znane sprawy. Wracała krętymi uliczkami dolnej Hajfy, ciągnąc jakiegoś gościa, który płacił.
Lulu zniknął. Siedziałem dniami i nocami w kawiarni, której właściciel mówił trochę po francusku. Ponieważ ja też trochę, więc mieliśmy wspólny język. Ja, ubrany w pidżamę Batii, wzbudzałem czasem litość: rzucano mi pitę, zostawiano porcję humusu, tchiny, nawet jeden Arab w szale zamówił dla mnie kebab. Dwa razy na dobę przychodziła Batia. Wówczas prosiłem o nargile, lecz po krótkim czasie wymiotowałem. Dym był lekki, pachnący, ale trafiający do głowy, żołądka. Byli też marynarze, od których Arabowie odcinali się zupełną obojętnością. Trafiali się Libańczycy, prowadzący karawanę, którzy biegle mówili po francusku. Taki spędzał w kawiarni dzień cały, jadł sznycel, lody, barana obracanego na rożnie i pił zielonkawą ciecz. Potem zamawiał młodego chłopca, z którym szedł na górę lub na podwórze. Kucharz miał dwóch pomocników, którzy właśnie służyli dwojakiemu celowi. Sam nazywał się Achubbet. Już teraz był półnagi, a potem całkiem. Przypominał palacza okrętowego. Olbrzymi, muskularny.
Pewnego razu przyszła żandarmeria angielska. Coś mówili, przynieśli kubeł z farbą, rozebrali gości i namalowali jądra na zielono. Potem nagich puścili na miasto, zabierając szaty. Tylko dzięki ubikacji ocalałem. Tak przesiedziałem w kawiarni siedem dni i siedem nocy.
Później przyszła Batia. Powiedziała:
— Chodź — i ja poszedłem.
Znowu jakiś mężczyzna w drelichu, szarpnięcie jeepa, i jedziemy na samą górę, na szczyt Karmelu.
— Tego Lulu to się pozbyłam — mówi Batia. — A teraz muszę się pozbyć tego Anglika. Stań — powiedziała.
— Jemu się chce pisiać, muszę go zaprowadzić.
Wyskoczyła z auta i zniknęliśmy w krzakach.